prolog

Teraz jest wiosna więc trzymając się za ręce spacerujemy w deszczu wśród kwitnących drzew.

Żyjemy pospiesznie i wciąż tak samo zaskakuje nas jasność świtu zbyt szybko przeganiającego każdą noc.

Latem nadamy imiona naszym dzieciom. Patrząc na bezbronność ich maleńkich dłoni wzruszymy się do łez.

Nadamy sens pierwszym słowom, ukoimy pierwszy ból, zapamiętamy na zawsze pierwszy uśmiech i pierwszy krok.

Jesień wkradnie się niepostrzeżenie i spojrzy na nas zakochanymi oczyma ich nastu lat.

Wysłuchamy niepokoju i buntu.

Uśmiechając się do siebie otworzymy naszym dzieciom drzwi na świat.

Zimą usiądziemy na ulubionej ławce w ulubionym parku.

Zdziwimy się jak pięknie słońce liczy biel włosów, jak delikatnie potrafi pieścić wiatr.

Uśmiechając się do siebie tak samo ciepło jak wiosną, opowiemy sobie kolejny żart.

Bo wiosna nie kończy się nigdy – dla muzyków, poetów, obłąkanych

i nas.

Takiej miłości Tobie życzę Kochany, i takiego życia.

Razem, wspólnie,

mimo wszystko,

i ot tak.

Z nadzieją, wiarą, radością ...[1]

 

Od dziecka pragnąłem kontaktu z muzyką, więc gdy inne dzieciaki z podwórka biegały za piłką, wolałem wsłuchiwać się w jej tony. Pamiętam rodzinny dom, kiedy w spadku po moich starszych siostrach odziedziczyłem (czterośladowy!!!) magnetofon "Grundig ZK 140", sporą kolekcję taśm szpulowych oraz adapter "Bambino 2" z równie bogatą kolekcją płyt i pocztówek dźwiękowych (czy ktoś jeszcze pamięta pocztówki?). Na taśmach i płytach znajdował się istny miszmasz wykonawców przeróżnej treści i sortu. Można powiedzieć, że w odziedziczonej kolekcji były wszystkie rodzaje dźwięków dostępnych legalnie (lub nie) w socjalistycznym jeszcze ustroju. Piosenki Ireny Santor, Mieczysława Fogga czy Ałły Pugaczowej w absolutnie pozbawionej sensu przeplatance z "AC/DC", "Free", "Skaldami", "Village People" i wieloma, wieloma innymi dźwiękami.

Oba sprzęty ustawione były w kredensie rodziców i już wtedy tworzyłem "audycje muzyczne" odpowiednio łącząc poszczególne piosenki w jedną "estetyczną" całość. Chyba byłem w tym dobry, bo mój tata często zapadał w głęboki sen w trakcie moich "audycji".

Wspólnie z kolegami z bloku utworzyliśmy zespół pod oczywistą nazwą - "The Block". Zbieraliśmy się codziennie po szkole w piwnicy w pomieszczeniu pralni i graliśmy punka. Za perkusję służyły nam kartony i garnki, a "klawiszowiec" grał na dziecięcej zabawce. Tylko gitarzysta miał "profesjonalną" gitarę firmy Defil o dumnej nazwie "Kosmos". Z racji, że dołączyłem do zespołu jako ostatni zostałem przymuszony do grania na basie (Rytm 2 Defil). Instrument kupiła mi mama za ciężko wypracowane pieniądze na poletku truskawek. Za wzmacniacze służyły gramofony i radia, do których podłączaliśmy gitary za pomocą zapałek. Zespół nie przetrwał długo, ale mieliśmy dwie fanki. Obie wydziergały na koszulkach nasze logo.

Te doświadczenia wystarczyły w określeniu mojej przyszłości. Wkrótce po rozwiązaniu zespołu zapisałem się do szkoły muzycznej. Targany miłością do basu i saksofonu nie miałem kłopotu z wyborem instrumentu, gdyż w szkole nie było nauczyciela kontrabasu, zatem wybór był oczywisty.

Przyszedł okres młodzieńczego dorastania - czas, w którym niewspółmiernie wyrastają ręce i nogi, a młody chłopak przypomina bardziej pająka, niż człowieka. Jest to również czas pierwszych pryszczy, platonicznych miłości i lusterka. A moje lustro pokazało mi okropnie krzywe nogi (od kolan). Trzeba było podjąć "męską" decyzję i... znaleźć nauczyciela kontrabasu. Po moich błaganiach dyrektor szkoły ustąpił i zatrudnił nauczyciela. I tak z powodu lustra i krzywych nóg, które skutecznie zakrywał kontrabas, podjąłem decyzję, że zostanę basistą na resztę życia.

To właśnie z powodu muzyki postanowiłem w wieku osiemnastu lat wyjechać z rodzinnego Szczecinka i zamieszkać w Poznaniu. Tu ukończyłem swoją edukację muzyczną i studia humanistyczne, założyłem rodzinę oraz prowadziłem (i nadal prowadzę) swoją działalność muzyczno – edukacyjną. W ramach mojej blisko trzydziestoletniej pracy przejechałem setki tysięcy kilometrów po całym kraju i Europie, grywając z wieloma ciekawymi, a czasami mniej ciekawymi artystami. Brałem udział w nagraniach wielu płyt, audycji, koncertów radiowych i telewizyjnych. Nagrywałem muzykę filmową i z racji, że kontrabas sam nie stoi w pozycji pionowej, zagrałem w kilku filmach w dalekim, trzecim planie. Prowadziłem zatem typowe życie muzyka koncertowego z jego wszelkimi zaletami i wieloma wadami, a jedną z nich jest to, że przygotowanie do koncertu trwa często wiele tygodni, zatem znacznie dłużej, niż sam występ. Pewnie stąd rodzi się powszechne przekonanie, że zawód muzyka jest taki łatwy i przyjemny. Pomijam tutaj sprawę dojazdu na koncert, który często wielokrotnie przekracza czas samej pracy scenicznej. Wiem doskonale, co znaczy ośmiogodzinna trasa z Pomorza na Śląsk, południowa próba dźwiękowa, wieczorny godzinny koncert i nocny sześciogodzinny powrót do domu. Od razu przychodzą do głowy dwie branżowe maksymy. Pierwsza definiuje zawód: muzyk to:

 

„zawodowy kierowca z własnym programem artystycznym”...

 

druga zaś jest refleksją ogólną:

 

„naprawdę trudno jest tak lekko żyć”…

 

Jak w każdym zawodzie, bywają wzloty i upadki. W działalności artystycznej te kryteria przekładają się na świetne koncerty i projekty, albo słabe, niekiedy wstydliwe wystąpienia sceniczne. Często bywa w tej profesji, że kierując się kryterium ekonomicznym, trzeba podejmować decyzje, które nie napawają nadzieją na „piękne doświadczenie estetyczne”, ale można za to dobrze zarobić. Najczęściej (choć nie zawsze) koncerty i przedstawienia wzniosłe, autorskie są płatne mizernie, zatem trzeba „dorobić” grywając projekty (czasem „kotlety”), które chluby nie przynoszą. Z pewnością, w całej historii muzyki, wykonujący ten zawód wielokrotnie stawali przed takim dylematem. Myślę, a raczej żywię wielką nadzieję, iż każdy zawodowy muzyk wytycza i będzie wytyczał granicę „występku estetycznego”, której przekroczyć nie można nawet w kryzysie finansowym. Właśnie tu rysuje się ogromna różnica pomiędzy muzykiem amatorem, a muzykiem zawodowcem. Polega ona na tym, że pierwszy z nich kieruje się wyłącznie pasją, grając (najczęściej niestety dość kiepsko) tylko to, co mu się podoba, zaś drugi zagra (zwykle bardzo dobrze) za pieniądze również to, do czego przekonany nie jest. Czasem jednak dla korzyści finansowych przekracza się własną „granicę estetyczną”, a wówczas występuje poczucie równoważności z wykonywaniem najstarszego usługowo zawodu świata. Tak czy inaczej, w większości znanych mi przypadków obowiązuje kolejna zasada branżowa:

 

„bogatym nigdy nie będziesz, ale z głodu nie umrzesz”

 

Absolutnie nie uskarżam się na swój los oraz wybór, jakiego dokonałem w swoim dzieciństwie. Kocham to co robię, choć dostrzegam niedoskonałości i niepewność wykonywania wolnego zawodu. Trawestując Hamletowski cytat Shakespeare’a „ktoś w dni wolne musi pracować, aby ktoś mógł nie pracować”, można powiedzieć, że muzyk pracuje w weekendy, a odpoczywa lub ćwiczy spotykając się na próbach w powszechnie rozumiane dni robocze. Kto na tym traci? Oczywiście rodzina, która zazwyczaj w wolne dni pozostaje sama (czasem tygodniami czy miesiącami w przypadku pracy kontraktowej za granicą). Chcemy, czy nie, w taki samoistny, narcystyczny sposób układają się priorytety zawodowej pracy artystycznej. Próbowałem, jak potrafiłem, połączyć te dwie najważniejsze przestrzenie mojego życia. Staraliśmy się jako rodzina przebywać ze sobą jak najwięcej, bawić się, czytać, podróżować, oglądać albumy rodzinne, czy po prostu zjadać wspólnie posiłki, czyli robić wszystkie te małe i miłe rzeczy, które dają nam radość, pielęgnują uczucie i budują wspólnotę. Pewnego dnia, zaraz po obiedzie, postanowiliśmy obejrzeć nasze zdjęcia z wakacji sprzed z kilku lat. Chcieliśmy zobaczyć jak się zmieniamy i jak zmieniają się nasi bliscy. Szybko okazało się, że często byłem fotografowany przez żonę (co zresztą wzbudziło naszą radość i śmiech) od tyłu. Do dziś posiadamy w naszym archiwum zdjęciowym ogromną kolekcję… pleców Igora i moich w trakcie przechadzki letnią porą nad brzegiem morza. Oglądając dokładnie powiększenia okazało się, że na moich plecach znajdują się od kilku lat w tych samych miejscach siniaki. Wcześniej nie zwracałem na nie uwagi, gdyż z jednej strony, z powodu budowy anatomicznej, nie często mamy okazję przyglądać się naszym plecom, z drugiej zaś, miałem wytłumaczenie, że owe sińce są wynikiem częstego noszenia instrumentu na pasku lub długich godzin spędzanych w fotelu samochodowym. Pewna znajoma zaproponowała mi jakiś suplement diety czyniący cuda. Po jego zaaplikowaniu okazało się, że siniaki rozrastają się w podbiegające krwią sińce. O ile wcześniej jedynie tlił się niepokój, tak wówczas przyszła pewność, że coś jest nie tak. Dość szybko rozpocząłem kilkumiesięczny okres badań laboratoryjnych, którego efektem końcowym był szok i diagnoza – złośliwy typ chłoniaka.

 

Przyszedł czas na leczenie...

 

 


[1] Autorem wiersza jest moja żona Anna Dolczewska – Samela. Otrzymałem go w prezencie w ślubnym. Wiersz ten codziennie rano w pokoju szpitalnym przypominał mi, że mamy wspólnie do przeżycia kawał życia. Czekają nas jeszcze piękne pory roku - sporo lata, cała jesień i zima… Wiersz ten jest najważniejszym podarunkiem jaki otrzymałem w życiu.